|
Brian Aldiss
Cieplarnia
. 2 .
Lily-yo i Flor wchodziły na rosochaty
pień bez wysiłku, jak po mniej lub bardziej regularnych stopniach skalnych. Co
pewien czas napotykały któregoś z nieprzyjaznych przedstawicieli flory, zrzynka
bądź wycierucha, ale taką drobnicę ekspediowały z łatwością w dół, w zielony
mrok. Ich wrogowie byli również nieprzyjaciółmi mocarmitów i sunąca kolumna
załatwiała przeciwników na swej drodze. Lily-yo i Flor szły tuż za mocarmitami,
rade z ich kompanii. Wspinały się dość długo. Raz odpoczęły na gołym konarze,
gdzie schwytały dwa zbłąkane łuskacze, rozłupały je i zjadły tłusty, białawy
miąższ. W drodze na górę dostrzegły przelotnie kilka grup ludzkich w pobliskich
konarach; czasami pozdrawiano je nieśmiałym gestem, czasami nie. W końcu
zabrnęły za wysoko jak na ludzi. W pobliżu Wierzchołków czaiła się nowa groza.
Ludzie żyli na spokojniejszym, środkowym poziomie lasu, chroniąc się przed
niebezpieczeństwami Wierzchołków i Dna.
- W drogę - powiedziała do Flor Lily-yo, wstając, gdy już
nabrały sił. - Wkrótce będziemy u Wierzchołków. Tumult uciszył obie kobiety.
Przycupnęły za pniem, zerkając w górę. Nad ich głowami zaszeleściły liście,
uderzyła śmierć. Skaczopnącz młócił kostropaty pień, w żarłocznym szale atakując
kolumnę mocarmitów. Korzenie i łodygi skaczopnącza stanowiły jednocześnie jego
macki i jęzory. Chlaszcząc nimi wokół pnia, zapuszczał lepkie jęzory w
mocarmity. Wobec tej rośliny, odrażająco giętkiej, owady były właściwie
bezbronne. Rozproszyły się, lecz nie przerwały uporczywej wspinaczki, każdy być
może z wiarą w ślepą statystyczną szansę przeżycia. Dla ludzi roślina stanowiła
większe zagrożenie, przynajmniej w utarczce na gałęzi. Napotkana na pniu, z
łatwością mogła ich zepchnąć i zrzucić bezradnych w dół do zieleni.
- Wejdziemy innym pniem - powiedziała Lily-yo. Pobiegły
zwinnie wzdłuż gałęzi, przesadzając w pędzie samotny, jaskrawo ukwiecony,
pasożytniczy krzew, wokół którego brzęczały pszczelce, forpoczta kolorowego
świata nad głowami. Znacznie gorsza przeszkoda czekała na nie w niewinnie
wyglądającej rozpadlinie konara. Gdy Flor z Lily-yo zbliżyły się, wyprysnęła
stamtąd osica. Prawie tak wielka jak one, piekielne stworzenie obdarzone zarówno
bronią, jak i inteligencją - i przepełnione wrogością. Widziały jej ogromne
oczy, żuchwy w akcji, przezroczyste skrzydła bijące powietrze. Głowę tworzyły
pospołu zmierzwione kudły i twarde pokrywy; za cienką talią osica wlokła wielki,
opancerzony ze wszystkich stron żółto-czarny odwłok, kryjący w samym końcu
śmiercionośne żądło. Pikowała pomiędzy kobiety, by zwalić je skrzydłami. Padły
plackiem, więc tylko śmignęła nad nimi. Obiła się o gałąź i wściekła zawróciła
ku nim ponownie, a jej złocistobrązowe żądło migotało, to ukazując się, to
znikając.
- Zostaw ją mnie! - zawołała Flor. Osica zabiła jedno z jej
dzieci. Teraz nadciągała szybko i nisko. Robiąc unik, Flor wyciągnęła rękę i
chwyciwszy za kudłate włosy, szarpnięciem wytrąciła osicę z równowagi.
Jednocześnie wzniosła miecz. Opuszczając go, potężnym cięciem przerąbała
chitynową cienką talię. Osica rozpadła się na dwoje. Kobiety pobiegły dalej.
Gałąź, główny konar, wcale nie stawała się cieńsza, prowadziła do pobliskiego
pnia i tam wrastała. Niezmiernie stare drzewo, najdłużej żyjący organizm z
kiedykolwiek powstałych na tym maleńkim świecie, miało miliony pni. Bardzo
dawno, jakieś dwa miliardy lat temu, rosło wiele rozmaitych drzew w zależności
od gleby, klimatu i innych czynników. Temperatura podnosiła się, drzewa się
rozrastały, aż zaczęły między sobą rywalizować. Na tym kontynencie ciepłolubne i
wykorzystujące zdolności gałęzi do zakorzeniania się drzewo figowe stopniowo
odniosło zwycięstwo nad pozostałymi gatunkami, ulegając przemianom i adaptacjom
w tej próbie sił. Przez cały czas figowiec piął się coraz wyżej i rozpełzał
coraz szerzej, chroniąc pień macierzysty. Wpuszczał w ziemię korzeń powietrzny
za korzeniem, w miarę jak mnożyli się rywale, wyrzucał konar za konarem, aż
wreszcie opanował sztukę wrastania w swych pobratymców, tworząc gąszcz, przez
który żadne drzewo nie mogło się przedrzeć. Gmatwaninie figowej nic nie
dorównywało, jej nieśmiertelność stała się faktem. Na kontynencie zamieszkanym
przez ludzi rosło obecnie tylko jedno drzewo figowe. Najpierw stało się królem
lasu, następnie samym lasem. Podbiło pustynie, góry, bagna. Wypełniło kontynent
swoim splecionym rusztowaniem. Tylko przed szerszymi rzekami czy brzegiem
morskim, gdzie stawiły mu czoło straszliwe wodorosty, tam drzewo się zatrzymało.
Również pod terminatorem, przed którym kończyło się wszystko, a zaczynała noc -
tam też stanęło.
Po zdarzeniu z osicą kobiety wspinały się powoli, czujnie.
Wokoło rozkwitały kolorowe plamy, czepiające się drzewa, wiszące na lianach;
unoszące się swobodnie w powietrzu. Kwitły liany i grzyby. Głuszki żałobnie
sunęły przez plątaninę. W miarę jak osiągały coraz większą wysokość, powietrze
robiło się coraz bardziej rześkie, kolory bardziej rozbuchane - lazury i
amaranty, żółcie, fiołkowe róże, cała gama pięknie ubarwionych zasadzek natury.
Wargokap sączył po pniu swoją szkarłatną gumową ślinę. Parę zrzynków z roślinną
zręcznością podkradło się do kropel i rzuciwszy się na nie, padło martwych.
Lily-yo i Flor przeszły drugą stroną. Zagrodził im drogę szabliścień. Wycofały
się błyskawicznie, po czym podjęły wspinaczkę. Wiele tutejszych roślin miało
fantastyczne kształty - przypominały ptaki, motyle. Naokoło śmigały bez przerwy
łapy i macki, chwytając je w locie.
- Spójrz! - wyszeptała Flor. Wskazała miejsce nad ich
głowami. Kora drzewa rozszczepiała się tu prawie niedostrzegalnie. Prawie
niedostrzegalnie część jej drgnęła. Flor wspięła się, sięgając pałką na długość
ramienia, aż koniec jej kija musnął rysę. Wtedy dźgnęła. Płat kory odchylił się,
odsłaniając bladą, potworną gardziel. Wkręcony w drzewo małżożuj był wspaniale
zamaskowany. Flor nagle pchnęła kij, wbijając go w paszczę. Gdy tylko szczęki
się zamknęły, szarpnęła z całej siły Lily-yo podtrzymała ją. Zaskoczony małżożuj
został wyrwany ze swego leża. Z otwartą w szoku gardzielą wyleciał łukiem w
powietrze. Łapigrab rozprawił się z nim w mgnieniu oka. Lily-yo i Flor weszły
wyżej.
Wierzchołki tworzyły obcy, odrębny świat, imperium roślin w
ich największej krasie i egzotyce. Jeśli figowiec królował w lesie, a nawet sam
był lasem, to trawersery władały Wierzchołkami. Trawersery ukształtowały typowy
pejzaż Wierzchołków. Ich ogromne sieci rozciągnięte były dokoła, do nich
należały gniazda budowane na szczytach drzew. Kiedy trawersery opuszczały
gniazda, zajmowały je inne stworzenia, inne rośliny strzelały w górę, otwierając
do nieba swoje olśniewające barwy. Szczątki i odchody związały gniazda w lite
pomosty. Tu rósł krzew pudłopłonu, potrzebny Lily-yo do pogrzebania duszy Klat.
Przedzierając się w górę kobiety wyszły wreszcie na jeden z takich pomostów.
Znużone wyprawą znalazły odpoczynek pod ogromnym liściem osłaniającym je przed
napaścią z powietrza. Nawet w cieniu i nawet dla nich żar Wierzchołków był
trudny do wytrzymania. W górze, paraliżując połowę niebios, płonęło ogromne
słońce. Płonęło bez przerwy, zawsze. Stojąc nieruchomo, ciągle w tym samym
punkcie nieba, miało jarzyć się aż do owego dnia, teraz już nie w tak znowu
nieskończonej przyszłości, kiedy wypali się do końca. ~, wśród nieruchomej flory
Wierzchołków, królował pudłopłon, zawdzięczający słońcu swój niezwykły sposób
obrony. Czujki jego korzeni dały mu już znać o obecności intruzów. Lily-yo i
Flor ujrzały sunący nad nimi po liściu krąg światła - błądził po powierzchni,
znieruchomiał, skupił się. Z liścia uniósł się dymek, buchnęły płomienie. Krzew
zogniskował na nich jedną z urn, zwalczając nieproszonych gości swoją straszliwą
bronią - ogniem.
- Biegiem! - zakomenderowała Lily-yo.
Wpadłszy za koronę suchoświstu, wyjrzały spod jego kolców
na krzew pudłopłonu. Wznosił się wysoko, prezentując z pół tuzina wiśniowych
kwiatów, wszystkie większe od człowieka. Niektóre kwiaty, już zapylone, zamknęły
się, tworząc wieloboczne pudła. Widać było urny wyblakłej barwy w późniejszych
stadiach, z nabrzmiałym nasieniem u nasady. Gdy nasienie wreszcie dojrzało,
pusta już i nieprawdopodobnie mocna urna nabierała przejrzystości szkła,
zmieniając się w ognistą broń zdatną do użytku długo po rozrzuceniu nasion.
Wszystkie rośliny i stworzenia prócz człowieka cofały się przed ogniem. Tylko
ludzie potrafili sobie radzić z pudłopłonem i wykorzystywać go do własnych
celów. Uważając na każdy swój ruch, Lily-yo podkradła się i odcięła wielki liść,
który przebijał pomost. Przyciskając liść do piersi, rzuciła się biegiem wprost
na pudłopłon, skoczyła w gęstwinę jego liści i nie przystając ani na chwilę,
wdrapała się do korony, zanim zdążył się obrócić i zogniskować na niej urnowate
soczewki.
- Teraz! - krzyknęła na Flor.
Flor była już na nogach i pędziła w jej kierunku. Lily-yo
uniosła liść nad pudłopłonem, między krzew a słońce tak, że groźne pudła legły w
cieniu. Jakby zdając sobie sprawę, że zrujnowano jego system obronny, krzew
oklapł w cieniu, bezwładnie zwiesiwszy kwiaty i urny w obrazie roślinnej
rezygnacji. Z pomrukiem satysfakcji Flor skoczyła naprzód i odcięła jedną z
wielkich przezroczystych urn. Chwyciły ją z obu stron i dźwigając między sobą,
pobiegły pod osłonę suchoświstu. Gdy opadł ocieniający liść, rozjuszony
pudłopłon wrócił do życia, wywijając urnami, które na nowo chłonęły blask
słoneczny. Kobiety dopadły kryjówki w samą porę. Spadająca na nie z nieba
ptakorośl nadziała się na kolce. Nie minęła chwila, a kilkanaście gniłków żarło
się między sobą o dostęp do jej ścierwa. Wykorzystując zamieszanie, Lily-yo i
Flor zabrały się energicznie do zdobytej urny Wspólnymi siłami, za pomocą obu
noży, podważyły jedną ścianę na tyle, by włożyć do środka duszę HIat. Ścianka
natychmiast zaskoczyła, zatrzaskując się hermetycznie. Dusza wpatrywała się w
nie drewnianym spojrzeniem zza przezroczystych ścian.
- Obyś Odeszła Wyżej i dotarła do nieba - wyrecytowała
Lily-yo. Ona miała dopilnować, aby duszy dano przynajmniej uczciwą na to szansę.
Razem z Flor przeniosły urnę do jednej z lin wysnutych przez trawersera. Górna
pokrywa, tam gdzie uprzednio znajdowało się nasienie, wydzielała klej o
wyjątkowej przylepności. Z łatwością przylgnęła do liny i urna pozostała tam,
połyskując w słońcu. Przy najbliższej wizycie trawersera na tym sznurze urna jak
nic przyczepi mu się niby łuskacz do którejś nogi. I tak zawędruje do nieba. Gdy
skończyły zadanie, niebo nad ich głowami pociemniało. Opuszczał się ku nim długi
na milę kadłub. Trawerser, spasiony odpowiednik pająka wśród flory, opadał na
Wierzchołki. Kobiety śpiesznie przecisnęły się przez liściaste podłoże. Spełniły
ostatnią powinność wobec Klat; pora wracać do grupy Zanim z powrotem weszły w
zielony świat środka lasu, Lily-yo obejrzała się przez ramię. Cielsko trawersera
spływało powoli jak ogromny, obdarzony szczękami i nogami balon, prawie cały
porośnięty włóknistą szczeciną. Zsuwał się leciutko po sięgającej nieba linie.
Bliżej i dalej widać było następne sznury wychodzące z dżungli, wszystkie
skośnie wędrujące do góry, wskazujące na niebo jak wiotkie, omdlewające palce.
Świeciły tam, gdzie przecinały promienie słońca. Wyraźnie wyciągały się w pewnym
określonym kierunku - w stronę srebrzystej półkuli, która żeglowała, blada i
odległa, ale widoczna nawet w blasku słońca. Nieruchoma, powstrzymana półkula
Księżyca pozostawała zawsze w tej części nieba. Przez tysiąclecia przyciąganie
Księżyca stopniowo zwolniło obrót jego macierzystej planety wokół osi, aż się
zatrzymała, aż dzień i noc zwolniły tempo, ustaliły się na zawsze: jedno po
jednej stronie planety, drugie po drugiej. Równocześnie ten sam hamulec
zatrzymał Księżyc w jego codziennym marszu. Otrząsnął się z roli satelity i
odsuwając od Ziemi, ruszył przed siebie odważnie, wolny, na własną rękę, jak
planeta, domykając jeden z kątów rozległego trójkąta równobocznego, którego
pozostałe kąty zamykały Ziemia i Słońce. Teraz Ziemia i Księżyc stanęły wobec
siebie w tej samej pozycji. Zostały uwięzione twarzą w twarz i tak pozostaną, aż
przesypie się piasek w klepsydrze czasu albo przestanie świecić Słońce.
A nieprzeliczone pasma sznurów unosiły się w przestrzeni
pomiędzy nimi, łącząc oba światy Trawersery kursowały według życzenia tam i z
powrotem, olbrzymi i nieczuli astronauci zieloności, między Ziemią a Księżycem
omotanymi ich bezduszną siecią. Ziemię na starość, jakże stosownie, spowiła
pajęczyna.
następny |
|